— Znieście zboże, bo świnie łażą przez podwaliny. Tak nie można go zostawić.
— Popyskuj jeszcze trochę! Niby to sami nie wiemy. Jak ja każę, tak ma być! — zawołał ojciec. — A ty czego tam stoisz! — Jan wyszedł.
— Zanieś zboże do świrna; idź podorywać.
— Tak, a jakże! będę po błocie łaził! Sprobuj sam zanieść, jeżeli tak łatwo.
Ojciec spojrzał na zboże, pokiwał głową i rzekł:
— Prawda! Za ciężko byłoby nosić. Zawieziem wieczorem.
— Za ciężko! Także! — odezwała się Katarzyna — po purze dwa razy zanieść! Więcej mitręgi z zaprzęganiem koni, niż z zaniesieniem.
— Tak, a jakże! zanieś sama, jeżeli chcesz.
— Mówię ci, ruszaj w pole! — zawołał ojciec. — Nie frasuj się zbożem, rób, co ci kazano.
Wieczorem wróciła Katarzyna zmoknięta, zziębła. Poszła do suszarni ogrzać się. Tam nagłe zachorowała. Gorączka naprzemian z ziąbem rzuciła się jej do głowy, zaczęło ją trząść, ból nie ustawał ani na chwilę. Widząc, że tu nikt jej nie pomoże, poszła do izby. Gdy ją ujrzała matka, zdaleka już zaczęła krzyczeć:
— Wyspałaś się już w suszarni! A ja tu
Strona:Czerwony kogut.djvu/149
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
— 143 —