wszędzie zimno, mokro, wiatr wieje... I wyście źle spali, bez żadnego wypoczynku, jak ja. Chcę trochę porządku zrobić; napalę w piecu i wszyscy ogrzejemy się.
— Któż winien?! — mruczała matka — wczoraj wieczorem wyniosłaś się sama jedna spać, a ten śpioch powalił się gdzieś. Nie syp tak grubo piasku: kurzu wiele będzie, jak zaczną tańczyć.
— Czy błoto kurzy? — śmiała się Katarzyna — lepiej powiedz, matko, że więcej błota naniosą.
— Sprzeciwiać się, widzę, umiesz! — przemówił ojciec, gramoląc się z łóżka — od pierwszego zaraz dnia chcesz nas zawojować. Jak dotychczas, tak i teraz będzie umiała matka gospodarzyć i bez takiej pani.
Katarzyna wyniosła się na podwórko. W bokówce usłyszała sapanie śpiących; rozwarła drzwi i zdziwiła się: mąż jej niby kłoda leży w łóżku, jak w chlewie świńskim, obok pastuch, który, przyciskany przez Jana do ściany, opierał się obutemi w łapcie, brudnemi po same kolana nogami. Zwalał, pobrudził mu całe jego odświętne ubranie, które uszyła Katarzyna z pięknego i drogiego materyału, własnej roboty. Ścisnęło się jej serce nie tyle z powodu ubrania, ile ze złości, że męża w żaden sposób
Strona:Czerwony kogut.djvu/119
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
— 113 —