Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mortiera z przeciętem pałaszem czołem. Odłożyłem na bok czako i wyciągnąłem pałasz.
— Panowie — rzekłem — wybaczycie, ale marszałek Lannes zaprosił mnie na śniadanie, a nie mogę pozwolić na to, aby czekał na mnie.
— Co pan przez to rozumie? — zapytał major.
— Proszę mnie uwolnić z mego przyrzeczenia, iż każdemu z panów poświęcę pięć minut czasu i pozwolić na to, abym was wszystkich razem zaatakował.
Czekałem, co na to odpowiedzą.
Ich odpowiedź była prawdziwie piękna i prawdziwie francuska. W jednej chwili dwanaście pałaszów wyleciało z pochew i sprezentowało przede mną.
Stali przede mną wszyscy, nieruchomi, obcas przy obcasie, a każdy trzymał przed sobą pałasz, jak świecę.
Cofnąłem się na krok. Spojrzałem po wszystkich, a każdemu śmiało w oczy. Tym oczom przez chwilę nawet wierzyć nie mogłem. Ci sami ludzie, którzy przed kilku godzinami drwili sobie ze mnie, ci sami ludzie składali mi teraz hołd!
Wyjaśniło się dla mnie wszystko.
Poznałem, że im zaimponowałem, a oni chcieli zatrzeć plamę, którą sobie sami ubiegłego wieczora zrobili. Wobec niebezpieczeństwa człowiek może zachować stalowe nerwy, ale nigdy wobec wzruszenia.
— Towarzysze! — zawołałem — towarzysze!
Dalej nie mogłem już wymówić ani słowa.
Olivier chwycił mnie wpół, Pelletan chwycił mnie za prawą rękę, Mortier za lewą, inni uczepili się moich pleców... ze wszystkich stron uśmiechały się do mnie radością tchnące twarze...
Taki był mój pierwszy występ w huzarach Conflansa...