Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zamiast wszelkiej odpowiedzi zrzucił z siebie ciężki paltot, wyciągnął jedno ramię daleko przed siebie, przyłożył drugie do piersi i w tej szczególnej postawie patrzył na mnie z dziwnym uśmiechem.
Nie znam się coprawda na metodzie, którą ci ludzie walczą, ani tyle, wiele komar unieść może na ogonie, ale czy uzbrojony czy nie, konno czy pieszo — jestem zawsze gotów stanąć z każdym do walki.
Byłoby też niesłusznem, gdyby każdy żołnierz żądał od swego przeciwnika, aby walczył z nim jego metodą. Skoro się wlezie między wilki, trzeba też razem z niemi wyć.
To też z pewnego rodzaju okrzykiem wojennym rzuciłem się na niego, aby mu obiema nogami dać kilka potężnych uderzeń. W tej chwili jednak znalazłem się piętami w górze; widziałem tyle iskier, co ongiś pod Austerlitz, i padłem na ziemię, uderzając głową o kamień.
Gdy przyszedłem do siebie, ujrzałem, iż znajduję się w bardzo skromnym pokoiku, mniej niż skromnie umeblowanym, na łóżku polowem. We łbie tak mi huczało, jakgdyby miał pęknąć, a gdy się chwyciłem za czoło, poczułem, iż nad okiem mam guz wielkości włoskiego orzecha.
Po całym pokoju rozchodził się jakiś ostry zapach — wnet spostrzegłem, iż pochodził on z kawałka papieru, namoczonego octem, a znajdującego się na mojem czole.
W kącie pokoju siedział ten mały straszny człowieczek z bardzo zgryzioną miną; miał gołe kolano, a stary nacierał je jakąś maścią, przyczem klął co się zmieściło.
— Taka głupota! Jeszcze mi się coś podobnego nigdy w życiu nie zdarzyło — mówił, besztając małego. — Przez cały miesiąc męczyłem się z tobą, a teraz, gdy jesteś nareszcie giętkim, jak pstrąg we wo-