Strona:Ciernistym szlakiem.pdf/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ujechali kilkadziesiąt kroków, gdy koń Krystyny przystanął, parsknął i nastroszył się, jakby zląkł czegoś niespodziewanie. Z pod krzaku dźwignęła się kobieta wychudła, zbiedzona i wzrok na nich błagalny podniosła.
— Prakseda, zawołał zdziwiony Krasnodębski. Co wy tu robicie tak daleko od domu?
— O! tak, panoczku, daleko, ale we wsi nie mogłam dosiedzieć. Strażnicy nie dali spokoju; nie dość, że mi wydarli ostatnią poduszkę z pod głowy, ostatnią żywinę z gospodarki, jako karę za upór, jeszcze ciągle grozili, że porwą mi dziecko jedyne, aby je zhańbić, ochrzcić po prawosławnemu. Nie dałam, nie doczekanie ich, nie wezmą już mojej jagódki, już nie...
Dzika jakaś rozpacz a zarazem rezygnacja biła z ócz tej kobiety i z każdego jej słowa, aż dreszcz wstrząsnął ciałem Krystyny.
— I cóżeście zrobili, uciekliście ze wsi?
— O, tak, uciekłam do lasu, skryłam się z moją dzieciną — i nie znaleźli.
Z wyrazem triumfu głowę podniosła.
— Ciężko było, ale zniosłam wszystko, bo wiara droższa nad życie. Znalazłam sobie schronienie przed wiatrem i słotą, miałam kożuch, zimna nie czułam, ludzie dobrzy chleba, a czasem i strawy przynieśli...
— I wilka nie obawialiście się, czy innego zwierza?
— Eh, zwierzęta lepsze od Moskali, nie przyszły, nie przestraszyły nas ani razu. I tak minęło trzy tygodnie. Teraz już wrócę do domu, nie mam się czego bać.
— Gdzież wasze dziecko?
Oczy kobiety dziwnie zaświeciły, a usta uśmiech bolesny wykrzywił.