Strona:Catulle Mendes - Nowelle.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciem; odkąd stracił z oczu królewnę Rozalindę, miał wrażenie, że słońce zagasło. Usiadłszy na skraju lasu pod dębem rozpłakał się.
— I czegóż się to tak trapisz, moje dziecko? — zapytała go stara babina, która wysunęła się właśnie w tej chwili z lasu, dźwigając na plecach zgarbionych wiązkę suchych gałęzi.
— Na cóż się przyda, choćbym wam i powiedział?... Nie potraficie nic dla mnie uczynić, poczciwa babusiu.
— Co do tego to jesteś w błędzie — odrzekła stara łagodnie.
To mówiąc, wyprostowała się i odrzuciła precz swoje brzemię — a w tejże chwili przestała być zbierającą chrust starowiną, przemieniając się w piękną jak dzień jasny wróżkę w srebrzystej szacie, w klejnotach, z girlandą kwiatów we włosach. Co się zaś tyczy suchych gałęzi — wszystkie one uleciały w powietrze, okryły się napowrót wiosenną zielenią i powróciwszy na konary drzew, z których były spadły — rozbrzmiały dookoła wesołym śpiewem ptaszęcym.
— Och! pani wróżko!... — zawołał młody włóczęga, padając na kolana — zechciejcie się zlitować nad mą nieszczęsną dolą!... Odkąd ujrzałem królewską córę w jednem z okien pałacu, serce moje przestało należeć do mnie; czuję, że nie pokocham nigdy innej kobiety prócz niej.
— To i cóż stąd? — odparła wróżka. — Nie jest to wcale takie znów wielkie nieszczęście.