Przejdź do zawartości

Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
ABDERA PÓŁNOCY

— Przechodzę późnym wieczorem przez Krakowskie Przedmieście — mówił podczas słynnego „Kongresu“ kolega mój heidelberski, dr. K. — i raptem słyszę podejrzany rumor pod Kopernikiem. Zbliżam się do pomnika — naturalnie! Stało się, co się stać musiało! Astronom toruński pakuje swoje planetarjum do futerału, zbiera graty i cichy, milczący, jak zawsze, ma właśnie zamiar jeszcze przed nową podwyżką kolejową drapnąć chyłkiem z Warszawy.
Przyznacie, że trudno mu się dziwić. Siedział przez tyle lat na słupie, otoczony, że tak powiem, nieomal powszechnym szacunkiem, a dziś — to poprostu jedyny u nas w mieście i kraju przedstawiciel owej nauki oficjalnej, o której z takim przekąsem i taką pogardą mówią starsze panie i bladzi panowie w pobliskiej auli uniwersyteckiej, to ignorant, któryby ani listu w zamkniętej kopercie odczytać nie potrafił, ani ektoplazmą przez ścianę pociemku, z dwumetrowej odległości na pozytywce zagrać nie umiał, ani na tamburynie mit einem gliedartigen Auswuchs zabębnić nie zdołał. I co —