Strona:Bruno Winawer - Dług honorowy.pdf/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bezszumnie, bezszelestnie, olśniewająco seledynowy samochód wyścigowy, ryknął, błysnął, odbił w tysiącznych refleksach słońce i stanął pod drzwiami pensjonatu. W aucie siedział śniady, prawie czekoladowy osobnik, bez czapki na głowie, ale zato we wzorzystym barwnym pulloverze na tułowiu i w zawadjackim szalu na szyi.
Tak wyglądał żywy grobowiec tubki z preparatem radowym, „świadek“ w nieuniknionym procesie, albo raczej ruchomy corpus delicti...
— Aha! — domyślił się Mec. — Jest szoferem w Berlinie. Musi pilnować auta i nie może wejść na schody, bo się boi o maszynę. Dlatego tak trąbi. Dobrze, dobrze. Zaraz, zaraz! Zejdę na dół. Czekać!
Gapie uliczni porzucili tymczasem „króla śmiechu“ i zwarte, liczne grono napierało na lśniące arcydzieło techniki dzisiejszej. Mec musiał sobie łokciami torować drogę. Silne ręce chwyciły go natychmiast wpół i, nim się spostrzegł, siedział już na skórzanej miękkiej ławce i mknął przez asfaltowe jezdnie. Wiatr łopotał, skręcał i rozwijał małą chorągiewkę nad motorem, szumiał w uszach pasażera. Minęli plac przed kościołem, skręcili do Tiergartenu, wypadli na długą, gładką, połyskliwą szosę, przypominającą niektóre zdjęcia z filmów amerykańskich.