Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiana chmura, tłum wyładował się nagle w deszczu pieśni. Jak w skwarny, nasycony elektrycznością dzień, suchy, że aż słychać, zda się, trzask iskier we włosach, pod orzeźwiającemi strumieniami ulewy zapachniało nagle świeżą wilgocią rozmokłej ziemi. Śpiew przeciągłym dreszczem elektrycznego prądu przebiegł przez ciało olbrzymiego węża masy, od głowy ku ogonowi, spajając po drodze rozproszone komórki ludzkie w jeden sprężysty organizm, żywiony arterją jednolitego rytmu. Za każdym obrotem niewidzialnego koła rozpędowego dwadzieścia ośm tysięcy nóg uderzało w takt w twardą skorupę bruku, i pod krótkim pocałunkiem stóp ziemia tryskała iskrą.
W śmiertelnej ciszy wymarłego miasta, niemym parowem bulwaru, posuwał się ten niezwykły pochód, demonstracja wynędzniałych ludzi o golonych głowach, w szarych kaftanach więziennych, bez transparentów, z wzniesionym wysoko nad głowami czerwonym sztandarem słońca, i w pustych przesmykach ulic dziwnie groźnie brzmiała ta pieśń odwetu, pieśń boju ostatniego, dobijając się refrenem, jak kolbą, do pustych, zatrzaśniętych okien.
U wylotu bulwaru Montparnasse czoło pochodu niespodziewanie zakłębiło się na miejscu i cały wąż, osadzony w marszu, zafalował tysiącem pierścieni.
Na widok, jaki roztoczył się tu przed jego oczyma, tłum wzdrygnął się, jakgdyby jego obnażonego serca dotknęła zimna łapa przerażenia.
Na werandach bistros, w plecionych krzesłach, na chodnikach i jezdni, w pokracznych, niezrozumiałych pozach, tak, jak zastała je śmierć, leżały zaczynające już cuchnąć zwłoki ludzkie.
Ogarnięty zgrozą pochód posuwał się dalej w milczeniu.
Z rozplakatowanych po murach różnojęzycznych odezw i dekretów mijanych kolejno dzielnic-państewek, przed oczyma zdumionego tłumu zwolna jęła się wyłaniać w całej swej groteskowej grozie historja ostatnich sześciu tygodni.