Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/283

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na płaszczu leżał człowiek, z przymkniętemi oczyma, z odrzuconą wtył głową. W miejscu, gdzie powinny były znajdować się nogi, miał ochłap skrwawionej galarety.
Tłum odsłonił głowy i rozstąpił się w milczeniu.
Przez improwizowany szpaler czerwonogwardziści przenieśli towarzysza Lavala do narożnej apteki.
Zakotłowało.

W białym szpitalu, przejściem między łóżkami, szło czterech ludzi w błękitnych płaszczach żołnierskich. Prowadzący ich sanitarjusz zatrzymał się przy jednem z łóżek.
— To tu, towarzyszu dowodzący.
Towarzysz Lecoq pochylił się nad posłaniem.
Powieki rannego, na które padł cień, drgnęły, zatrzepotały, jak płomik, co za chwilę uleci, i wielkie, szkliste oczy rozwarły się, spoczęły na twarzy towarzysza Lecoq’a. W zetknięciu ze znajomą twarzą szklane oczy zakwitły uśmiechem. Wargi poruszyły się bezwiednie, załopotały, jak skrzydła, i przepuściły nieporadne, przedzierające z wysiłkiem kokon ust, słowo:
— To wy, towarzyszu dowodzący?... Widzicie? Przywiozłem... Jeden galar mi tylko zatopili, dranie... — wyrzęził siniejącemi już wargami.
Towarzysz Lecoq pochylił się nad nim bez słowa i złożył na tych wargach cichy braterski pocałunek.
Towarzysz Lecoq nie powiedział umierającemu ze szczęśliwym uśmiechem człowiekowi, że w czterystu przywiezionych workach, zamiast mąki znaleziono — piasek...

W trzy dni później wygłodzona ludność komuny przypuściła szturm do barykad koncesji anglo-amerykańskiej. Wystraszeni dżentelmeni do obrony zmobilizowali armję z zamieszkujących terytorjum koncesji mieszczuchów fran-