Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy nie może się tam czasem przez pomyłkę zaplątać jakiś prawdziwy? — zagadnął niespokojnie pan z czarną śpiczastą bródką.
— Wykluczone — uśmiechnął się pobłażliwie pan w okularach. — Tam, gdzie wchodzi w grę mister Dawid Lingslay, nie może być mowy o pomyłce.
„Maurytanja“ szła naprzód, co pary w kotłach. Teraz już, równocześnie z trzech stron, trysnęły wgórę trzy słupy ognia i huk wystrzałów wstrząsnął zwisającą, jak żagiel, płachtą powietrza. Gdzieś, na końcu pokładu rozległ się krzyk, potem rumor walących się odłamków. Na okręcie powstało zamieszanie. Armaty biły bez przerwy. Ze środka pokładu „Maurytanji“ buchnął wgórę czerwony słup dymu, podpierając walące się niebo.
W tej samej chwili na pokładzie oświetlonym snopami reflektorów ukazał się stary szames w rozwianym chałacie i pobiegł z krzykiem, wymachując rękoma.
— Zabity! Rebe Eleazar zabity! — wrzeszczał oszalały szames.
— Mister Dawid Lingslay! Gdzie jest mister Dawid Lingslay?! — krzyczał pan w rogowych okularach, szarpiąc za piersi wszystkich napotkanych dżentelmenów i zaglądając im w twarze.
Wybuch desek i dymu odrzucił go na barjerę.
Pan w okularach spróbował wstać, ale jakiś olbrzymi niewidzialny gwicht przytłoczył go do ziemi. Pochylił się nad nim stary rozczochrany szames. Pan w okularach chciał coś powiedzieć. Z gardła wydobywał mu się chrapliwy świst. Szames nachylił się niżej.
— Depeszę... Wysyłał dziś do New Yorku nową depeszę.. — wyrzęził pan w okularach.
Pociski waliły bez ustanku. Tylna część kadłuba „Maurytanji“, zdruzgotana na miazgę, z błyskawiczną szybkością pogrążała się w wodę. Nad falami sterczał jeszcze tylko wystrzelający pionowo dziób.