Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mistera Dawida gipsową maską skwaru. Mister Dawid pomyślał o miękkich jedwabnych poduszkach, w które można się zanurzyć, jak w półsen, i o innych, bardziej jedwabistych i zawrotnych. W rozmarzeniu przymknął oczy.
Kiedy je otworzył, spostrzegł, że auto stoi już przed dobrze znajomym pałacykiem. Story w oknach były szczelnie zasunięte.
— Śpi — pomyślał z tkliwością mister Dawid i uśmiechnął się do własnej myśli.
Dwukrotnie zadzwonił do drzwi. Minęła długa chwila. Nie otwierał nikt. Mister Dawid zadzwonił ponownie. Odpowiedziała mu cisza. Czyżby nie było nikogo ze służby? Mister Dawid zniecierpliwiony przytrzymał guzik dłużej. Dzwonek zaterkotał na alarm. Znowu milczenie.
Z bramy sąsiedniego pałacyku wychyliła się głowa starszego, siwawego mężczyzny. Zgryźliwa, zła głowa. Głowa powiedziała głośno łamaną angielszczyzną:
— Niema nikogo. Pani umarła dziś w południe. Zabrali ją do krematorjum. A służby niema — uciekła.
Mister Dawid Lingslay znieruchomiał z ręką na dzwonku. Stał tak widocznie długo, bo pierwszą rzeczą, jaka napowrót rzuciła mu się w oczy, była zdziwiona, pytająca, jakby zlekka szydercza twarz nowego szofera.
Mister Dawid ciężko zszedł po stopniach i opadł na siedzenie. Odwrócony ku niemu szofer nie przestawał patrzeć pytająco.
— Proszę jechać tak... trochę... przed siebie... — wyrzekł powoli mister Dawid.
Szofer skłonił się z szacunkiem. Auto ruszyło.

Kiedy późnym wieczorem, przed bramą Grand-Hotelu zatrzymała się maszyna mistera Dawida Lingslaya, na parterze, w „Café de la Paix“, skowytał już jazz i skazani na śmierć wyłupiastoocy dżentelmeni, jak gigantyczne komary,