Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Palec natrafił na cyngiel i zatrzymał się w namyśle. Sołomin wyciągnął z ust chorego lufę i wetknął nagan zpowrotem do pochwy.
— Nie, bratku! Nie ma tak dobrze! Za mądryś. Każdyby tak chciał. Dobić? I co z tego? Nawet nie poczujesz. Wdzięczny jeszcze będziesz. Nie ma głupich. Poczekaj, obudź się najprzód, — pogadamy. Pić chcesz? Czemu nie? Mam tu coś dla ciebie. Znaj moje dobre serce. To cię, bratku migiem postawi na nogi.
Rotmistrz wyciągnął z kieszeni frencza butelkę konjaku, odkorkował ją i wsadził szyjkę do ust choremu.
— Pij, serdeńko, ile wlezie. Znaj pana! To nie wasze sowieckie samogony. Martel! Trzy gwiazdki! Przysmak, co?
Chory łapczywemi haustami ciągnął z butelki roziskrzony płyn.
— Pijesz niczego. No, jeszcze ździebko. Nie żałuj sobie. Zaraz będziesz do rzeczy.
Sołomin przechylił flaszkę. Płyn przelał się przez usta i chory zakrztusił się gwałtownym kaszlem. Długo kaszlał, nie mogąc pochwycić tchu. Gdy się wreszcie uspokoił, zwrócił na Sołomina szeroko otwarte oczy, w których błysnęła przytomność. Oddychał urywanie i szybko.
Rotmistrz Sołomin, nie śpiesząc się, zakorkował butelkę i wetknął ją napowrót do kieszeni, wyciągając zkolei rewolwer.
— Tak. Teraz przynajmniej patrzysz, jak człowiek. Można będzie się z tobą dogadać.
Rotmistrz rozsiadł się wygodniej na czemś, co przypominało odwrócone do góry plecy ludzkie i, bawiąc się naganem, przystąpił da badania:
— Jak się nazywasz?
Chory wpatrywał się w niego ciągle, żarłocznie, jak ryba, wyrzucona na brzeg, łykając powietrze.
— Gdzie jestem? — wyrzęził wreszcie z wysiłkiem.