Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I głucha złość, jak mleko, gotowe wykipieć, zatapiając wszystko białą, parzącą lawą, bulgotała na prymusie serca.
Wszystko nagle straciło swój sens i wartość, stało się niepotrzebne. Jedyna nadzieja zadośćuczynienia za długie lata pomiatań, za zmarnowane życie, zwichniętą karjerę — zawiodła. Nie pozostało nic. Szedł ociężałym krokiem przed siebie, nie wiedząc dobrze, dokąd i poco.
Pusty, ciemny pokój z meblami w szarych pokrowcach trącił szpitalną nudą, i meble, jak chorzy w szarych, uszytych na wyrost, szpitalnych chałatach, przypominały natrętnie o chorobie, o śmierci, o grząskiej jamie w wilgotnej ziemi. Chciało mu się skupić na kimś swój gniew, bodajby na tych meblach w szpitalnych chałatach, cięciem zardzewiałej szabli z rozprutych brzuchów foteli wypuszczać poskręcane bebechy sprężyn, jak niegdyś — w odciętym od czerwonych lazarecie.
Podwinął mu się spod rękę ordynans, śpieszący na palcach z poduszką, wypucowanym butem dostał w brzuch, odleciał, zatrzymał się u drzwi, zbaraniałym wzrokiem liznął wyglancowany but i bez szmeru zniknął za drzwiami.
Nie, w domu — niesposób!
Trzasnął drzwiami i wyszedł na ulicę. Długo, do późna w noc wałęsał się po zaułkach, po skwerach, bez celu, opustoszały, czczy. Z odrętwienia obudził go głód.
Wszedł do małej, narożnej knajpki. Od progu buchnął na niego gwar głosów:
— Sołomin!
W rogu przy stoliku — kompanja. Oficerowie. Lśniące, czerwone mordy. Pchają się do całowania. O stopniu nagromadzonej czułości świadczy baterja opróżnionych butelek. Ściągnęli go do stołu. Nalali szklankę po brzegi:
— Pij!
Wypił duszkiem, ani mrugnął.
A w kwadrans potem, pod zachrypniętą „Wołgę“ gramofonu, pod szczęk szklanek i bulgot nalewanej wódki, na