Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— W jakiż sposób uważacie wobec tego, że można przepłynąć?
— Przepłynąć nietrudno, nawet nie jednym statkiem, ale tyloma, iloma się chce. Trzeba tylko zgasić oba reflektory.
— A to znów w jaki sposób?
— Sposób znowuż bardzo prosty, kiedy się zna dokładnie stanowisko każdego reflektora. Dwoma wystrzałami z pięciocalówki można zgasić. Trudniejsze sztuki robiło się u nas, w marynarce.
— Powiedzmy, że zgasicie oba reflektory. Po pół godzinie naprawią.
— Przez pół godziny, jakby chcieć, cały Belleville przepłynie. Osobliwie teraz. Noce ciemne, choć oko wykol.
— Przypuśćmy. A jakże zpowrotem?
— Zpowrotem, ma się wiedzieć — trudniej. Zawsze spróbować można. Jak będziemy jechać nazad, nie odrazu się połapią: kto i dokąd. A jak się połapią na pierwszym kordonie, to i strzelać chyba niebardzo będą. Przecież grunt nato jest kordon, żeby nikt się z Paryża nie wymknął. A kto sam, z własnej ochoty, wilkowi lezie w gardło, takiemu krzyżyk na drogę. Pocóż do takiego strzelać? Strzelą dwa razy dla postrachu i dadzą spokój.
— Wszystko to bardzo pięknie. A skądże macie zamiar wydostać żywność?
Towarzysz Laval nachylił się bliżej:
— Jak jechać prosto Sekwaną, o jakich sześćdziesiąt kilometrów od Paryża, leży nad brzegiem miejscowość jedna, nazywa się Tansorel. Niby — rodzinne moje strony. Każdy kamyk znam napamięć. O wiorstę od brzegu jest tam młyn parowy, wielki, z całej okolicy zboże miele. Osobliwie o tej porze mąki w nim będzie dobrych paręnaście wagonów. Mało-wiele: trzy galary po dwieście worków będzie można zabrać. Więcej holownik nie uciągnie. Myślałem brać galary stąd, puste, ale obejdzie się i bez