trzeba było odnowa. I oto teraz, na dobitek wszystkiego — głód. Młoda, kształtująca się komuna skazana na śmierć głodową. W walce o kęs chleba na barykadach koncesji anglo-amerykańskiej polegną resztki przerzedzonych już i tak szeregów proletarjatu paryskiego. W dodatku w istnienie poważnych zapasów żywności na terenie koncesji towarzysz Laval nie wierzył.
Wszystko waliło się w oczach w gruz pod złośliwym, nieubłaganym obuchem. Ostatnia pogróżka pod adresem tamtych, imperjalistów, zażerających się w spokoju i w dostatku za kordonem i wyczekujących cierpliwie, kiedy też z głodu i zarazy zdechnie wreszcie ostatni paryżanin — zawiodła. Cóż pozostawało? Kapitulować i ze złożonemi rękami czekać śmierci, czy też biec po nią samemu na barykady zadżumionej koncesji amerykańskiej?
Towarzysz Laval w milczeniu, jak niegdyś łopatą węgiel, przerzucał tonny opornych, niewesołych myśli.
Późno po północy, do mieszkania głównodowodzącego wojskami republiki radzieckiej Belleville, towarzysza Lecoq’a, zapukano.
Towarzysz Lecoq odszukał poomacku na krześle przy łóżku binokle, osadził je jako tako na nosie i, narzuciwszy na bieliznę żołnierski płaszcz, poszedł otworzyć, zapalając po drodze elektryczność.
— To wy, towarzyszu Laval? Co się stało?! Czy co ważnego?
— Przychodzę do was, towarzyszu dowodzący, w interesie. A interes mam pilny, nie osobisty, dotyczy całej komuny. Nie wytrzymałem z nim do rana. Nie gniewajcie się... — mówił, miętosząc czapkę w ręku, towarzysz Laval.
— Skądże, skądże! — zakrzątał się towarzysz Lecoq. — Wchodźcie. Jestem do waszej dyspozycji. Jeżeli sprawa