Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/093

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

schwycono i poniesiono w głąb, nie skąpiąc mu po drodze szturchańców. Po chwili oszołomiony P’an znalazł się w ciemnej komórce pod schodami. Drzwi zamknęły się za nim na klucz.
Z goryczą rozcierał obolały podbródek. Szarpnął drzwi — mocne, nie da rady. Nie ma co nawet próbować. Przepadł!
Po godzinie przyszli, wywlekli go z komórki i ponieśli na górę. W wielkiej, wspaniałej sali, gdzie podłoga błyszczała, jak wieko z laki, siedział biały pan z samochodu, jeszcze kilku białych i brzuchaty Chińczyk, mandaryn albo kupiec, w bogato wyszywanym jedwabnym chałacie.
Chińczyk od razu przystąpił do badania po chińsku:
— Pocoś kradł samochód? Kto cię podstawił? Wymień wspólników, — nie zrobimy ci nic. Nie wymienisz, — tak ci zerżniemy skórę, że wszystko wyłożysz na stół.
Milczał. I jak tu opowiedzieć takiemu brzuchatemu o żółwiej skorupie, o żelaznem mieście, o najskrytszej tajemnicy białych ludzi?
Zawołano służących. Przyszli dwaj Chińczycy z grubemi bambusowemi trzcinami, rozciągnęli P’ana na stole, zabębnili trzcinami po gołych piętach. Zawył.
— Wydaj wspólników!
Brzuchaty, jak żaba, skakał dokoła i skrzeczał:
— Nie wydasz, — lepiej ci jeszcze skórę złoją!
Bili długo, z przerwami na odpoczynek. Nie krzyczał, zaciął zęby do krwi. Nawet Chińczycy zmachali się. Nie wydobyto z niego nic. Brzuchaty, rozkładając ręce, zaszwargotał po cudzoziemsku z białym. Chińczycy zgarnęli P’ana pod pachę i ponieśli zpowrotem do komórki. Po drodze pieszczotliwie pogłaskali go po twarzy. Spytali: czy bardzo bolało? I dodali, jakby na swoje usprawiedliwienie:
— Biały pan każe bić, niema rady.
Wieczorem ukradkiem wsunęli mu do komórki miskę ryżu i spory kęs pieroga: