Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/053

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
VII.

Silnie szarpnięcie zmusiło go do otworzenia oczu. Zamiast granatowego policjanta Pierre ujrzał nad sobą czerstwą, rumianą twarz z wysoką nadbudówką czoła pod okapem kaszkietu.
Był już dzień. Człowiek pochylony nad nim tarmosił go widocznie oddawna. Młody, wesoły głos otrzeźwił go, jak strumień chłodnej, kryształowej wody.
— Pierre! Naturalnie, że Pierre! Poznałem cię od razu!
Głos był znajomy, okrągły i polerowany, jak kula, która, potoczywszy się chwilę po bilardowym polu świadomości, natrafiła nagle na przeznaczoną dla siebie, jakby wydrążoną tu już kiedyś przez nią łuzę. Ale kiedy miała sposobność ją tam wydrążyć?
Pierre przymknął oczy, napróżno starając się zajrzeć przez tę łuzę w głąb. Z początku nie dostrzegł nic prócz ciemności. Potem oswojony z nią wzrok wewnętrzny chwytać począł wąską, niezdecydowaną smugę światła. Wydało mu się, że rozróżniać zaczyna, jak przez otwór od klucza, niejasne kontury przedmiotów.
Wąska, wydłużona sylwetka dzwonnicy w czerwonym kołpaku dachu z palonej dachówki. Chuda, słomiana kukła w czarnym, dziurawym kaszkiecie, nasuniętym zawadjacko na miejsce, w którem u ludzi znajdować się zwykło lewe ucho; czupiradło z wyzierającym z rękawa wiechciem postrzępionej słomy, wyprężone na zielonem tle skrzypiącej, świeżo malowanej okiennicy. Krzywa, zielona ze starości