Przejdź do zawartości

Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/032

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jak w filmie upowolnionym, krążyło kilkanaście nagich, przysadzistych kobiet. Tłuste, obrzękłe ich ciała zdawały się z trudem przezwyciężać opór powietrza, kołysane na jego elastycznych poduszkach, wśród płaskich, zgęszczonych obłoków tytoniowego dymu, niby ciała renesansowych anielic, w rytmicznym łopocie rozcapierzonych, jak wytarte skrzydła motyle, wypełzłych szarf.
Pierre w jednej chwili zrozumiał wszystko. Sprężynka trzasła, przerzucając go ostatnim odskokiem w inną rzeczywistość.
Tak, to był raj. Pierre zrozumiał to od razu, aczkolwiek, nie będąc religijnym nie wyobrażał sobie nigdy dokładnie tej instytucji. Odgadł to po błogiem odrętwieniu, rozlewającym się po jego żyłach, po dźwiękach jakby znajomej, niegdyś w ubiegłym życiu, raz już słyszanej rajskiej muzyki, po szeleście skrzydeł kołujących powoli anielic. Tylko dlaczego obłoki tak bardzo przypominają dym tytoniowy, a destylator ambrozji — ladę zwykłego bistro.
Nagle wzrok jego padł w kąt, i Pierre zamarł w kornej ekstazie.
W rogu, nad drewnianym ołtarzem kontuarka, niemy i nieruchomy, jak posąg, górował bóg-Sabaot. Nie był to bóg chrześcijański z długą białą brodą, przypominał raczej bronzowego, beznamiętnego Buddę, którego olbrzymią statuę Pierre miał sposobność oglądać niegdyś na wystawie kolonjalnej. Był to identycznie taki sam bóg, o kształtach matrony, twarzy nalanej, pomarszczonej i kobiecej, tylko z uszu jego zwisały jeszcze kosztowne wota masywnych kolczyków, zrównoważonych, jak szale nieomylnej, mistycznej wagi.
Przez wpółprzymknięte drzwi, wraz z chłodnym powiewem powietrza, przesączali się pojedyńczo na salę mężczyźni, niezgrabni i onieśmieleni, szukający długo i niezaradnie miejsca za oczekującym ich gościnnie, wolnym stolikiem.