Strona:Bruno Jasieński - Palę Paryż.djvu/017

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

go znienacka, rozsypując jednym uderzeniem nawleczone już w myśli z takim mozołem paciorki zdań.
Gdzie mogła bawić tak późno Jeannette? Prawie nigdy nie wychodziła wieczorami sama. Postanowił poczekać na nią przed bramą. Wkrótce jednak rozbolały go nogi. Przysiadł na słupku, oparty plecami o ścianę. Czekał.
Gdzieś daleko, na jakiejś niewidzialnej wieży, zegar wydzwonił drugą. Wolno, jak chłopcy w szkole — wyuczoną napamięć lekcję, powtarzały ją za nim nad pulpitami dachów inne wieże. Potem znowu cisza. Ciężkie powieki, jak muchy, pojmane na lep, trzepocą niezgrabnie, na chwilę podfruną, by znowu opaść. Gdzieś, na dalekim wyboistym bruku, zaturkotał pierwszy nieśmiały wóz. Wkrótce wyjadą wozy po śmiecie. Nagi, chropawy bruk — łyse, oskalpowane czaszki żywcem zakopanego tłumu — spotkają je długim krzykiem-łomotem, podawanym z us do ust przez nie kończącą się nigdzie długość wyobrażalnej ulicy. Trotuarami przebiegną czarni ludzie z długiemi włóczniami, zanurzając ich ostrza w drgające, jak płomyk, serca latarni.
Suchy jazgot obolałego żelaza. Senne, budzące się miasto podnosi z trudem ociężałe powieki żaluzyj.
Dzień.
Jeannette nie wróciła.