Strona:Bronisław Rajchman - Wycieczka na Łomnicę.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Więc wciągam do góry i wbijam obcasy w trawę. Jakoś dobrze siedzą. Można puścić się jedną ręką, i chwycić się niżej za nowy kosmyk ziół. W ten sposób obsuwam się niżéj i już wtedy sięgam nogami trawy. I znowu trzeba się posuwać tak samo!
Poczułem cały ogrom niebezpieczeństwa — dobrze Wojtek prowadzi, rzekłem cierpko.
Nagle stok trawiasty urywa się i z prawéj strony ukazuje się droga dość dobra — pomiędzy złemi. Żałuję już cierpkiego wykrzyku. Idziemy jakby po galeryjce na stoku Mięguszowieckiéj. Wtém, na zakręcie, nowa zmiana dekoracyi.
Nadszedłem na taką scenę.
Gładki, kopulasty daszek skalisty, podobny do krzywizny przylepki chleba lub odcinka kopuły kościoła ewangelickiego w Warszawie. Nad nim i pod nim ściany pionowe. Roj, z oczyma płonącemi wyrazem przestrachu i energii, z wargami drżącemi, trzyma dłonie rozłożone na daszku. Widać tylko głowę jego i połowę piersi, reszta ciała wisi nad przepaścią, przylepiona do pionowéj skały. Profesor, stojąc jedną nogą w połowie na daszku, w połowie na dłoni Roja, chwiejąc się siada na drugim już brzegu, i przed zanurzeniem się w komin, z którego sterczała twarz Tatara, odwraca się na chwilę i rzuca na mnie wzrok błyskawiczny.
Wmgnieniu oka zoryentowałem się w stanie rzeczy.
Odpowiedziałem profesorowi wzrokiem spokojnym, zimnym, pewnym.
Zawołał więc tylko: