Strona:Bronisław Rajchman - Wycieczka na Łomnicę.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

oryginalnym akcentem i gestykulacyą Sabały, wywoływał wielką radość, a gdy opowiadający skończył, wesołość zamieniła się w jakiś frenetyczny śmiéch z głupiego wilka, który, z tego że spał, wniósł o tém że jadł, bo nie lubił na czczo zasypiać.
Drogę nadół ku nieznanéj dolinie stanowiło coś w guście znanego Zawratu, z tą różnicą, że Zawrat będący przed nami był kilka razy dłuższy od typowego. Nie robiło nam to żadnéj różnicy. Biegliśmy po nim nadół prędzéj niż po wygodnych schodach. Wreszcie około drugiéj stanęliśmy przy stawku w dolinie. Niebo zrobiło nam niespodziankę, że się dosyć wypogodziło, to téż i w naszych piersiach stało się weseléj. Nie potrzebowałem już chuchać w palce, a nieznana nikomu dolina tak mnie zaintrygowała, żem zapomniał o tém, iż buty moje są o wiele więcéj ucywilizowane od teatru warszawskiego, gdyż mają bardzo porządną wentylacyą. Jeśli śnieżną Staroleśną wolno porównać z Laponią, to nieznana dolina była dla nas Italią. Jakoś mi lekko było na duszy i biegłem bez troski, zapomniawszy o świecie całym, nawet o moich towarzyszach... Nagle — zbudzony zostałem ze snu miłego, jakimś niewytłumaczonym, niespodziewanym ruchem, który powstał śród górali. Rozproszyli się jak tyralierzy. Zostali czémś pochłonięci. Magnes jakiś wynurzył się z pośród skał i przyciągał ich i magnetyzował. Biegli ku lewéj ścianie i wołali tylko:
— O! O! O!