Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przypomniał ją sobie dopiero gdy aeroplan oderwał się od ziemi i pochyłym łukiem unosił się nad hangarami. Był to kablogram z New Yorku:
„Willis ciężko chory. Zachodzi obawa obłąkania. Przewieziony do sanatorjum. Czekam poleceń. — Cormier“.
— Zawsze miał słabą głowę — mruknął przez zęby Paweł, lecz nie mogąc w huku motorów dosłyszeć własnego głosu, krzyknął z całych sił: — zawsze miał słabą głowę! Ma szczęście, że dopiero teraz zwarjował! Warjat!... Warjat!...
Nagle w lustrze naprzeciw ujrzał swoją twarz wykrzywioną dziwnym skurczem. Rzucił na stół zmiętą depeszę, przetarł pięścią oczy i wstał.
Za oknami głęboko rozciągały się zaśnieżone pola. Samolot leciał równo i gdyby nie jego drganie, możnaby nie dostrzec ruchu. Na wschodzie jasny seledyn nieba wpadał w róż, czerwień i wreszcie w soczysty gorący szkarłat. Za chwilę miało wzejść słońce. Lecieli na wysokości mniej więcej dwóch tysięcy metrów.
Paweł zasłonił kotarą szklane drzwi od kabiny pilota, zdjął futro i stanął przy drzwiach, przez które tu wszedł. Dźwigowa klamka ustąpiła z lekkim trzaskiem. Przypomniał sobie Loewensteina. Gdy ten po bankructwie wyskoczył w ten sposób nad Pas de Calais, dowodzono, że drzwi zewnętrzne podczas lotu nie mogą się otworzyć ze względu na zbyt silny opór powietrza.
A te otwierały się tak łatwo. Biedak Loewenstein musiał nadobitek napocić się. Paweł zaśmiał się i wychylił głowę. Chłodna fala powietrza wdarła się do kabiny, uderzyła w oczy i zatamowała oddech. Stał przez moment bez ruchu, przyglądając się białej mapie plastycznej zwolna przesuwając się w dole. Na skrzydła padały pierwsze czerwone promienie. Zatrzasnął drzwiczki i spojrzał na zegarek: