Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/026

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jego życia zachwiał się w podstawie i że znaleźć nie umie żadnego argumentu, żadnego odruchu wyobraźni, któryby mógł równowagę przywrócić. Wprost drżał z obawy, że znowu zabrzmi głos tej dziewczyny, głos którego dźwięku pragnął teraz bardziej niż kiedykolwiek...
Ona jednak umilkła.
Słyszał, że wstała i odeszła w drugi kąt pokoju. Szła krokiem wolnym, jakby śmiertelnie zmęczona. Przez otwarte okna, stuszowane matowo dobiegały odgłosy ruchu ulicznego. Milczeli oboje, lecz po długim czasie milczenie zaczynało być dla Pawła nieznośne. Nie umiał znaleźć wyrazów, któremi mógłby zacząć, wyrazów któreby miały ciężar gatunkowy chociaż w przybliżeniu odpowiedni.
— Przyjdź tu do mnie — odezwał się wreszcie.
— Pawle! — odpowiedział cichy głos.
Paweł kaszlnął i poruszył się w łóżku.
— Widzisz, moja mała, kochana Krysieńko, ja nie umiem... Zbyt twardy jestem, zaskorupiały, opancerzony, ale rozumiem cię, odczuwam, wiem, że...
— Nie, nie mów, Pawle, — przerwała — tak cicho jest i dobrze.
— Chodź do mnie.
Zbliżyła się lekkim, prawie niedosłyszalnym krokiem, nie widział jej, gdyż miał zamknięte oczy, lecz wiedział, że pochyliła się nad nim, owionął go ciepły subtelny zapach i nagle na spieczonych wargach odczuł jej usta, drżące, łagodne i chłodne.
Wyciągnął rękę i przesunął palcami po jej twarzy. Wzięła jego dłoń w obie ręce i przywarła do niej ustami.
— Jakże ja głupio postępuję — odezwała się z rozczuleniem — ty jesteś jeszcze tak bardzo osłabiony, a ja nie panuję nad sobą i zaprzątam ci myśli mojemi sprawami... Daruj mi, Pawle...
Otworzył oczy i zobaczył tuż nad sobą jej twarz uśmiechniętą, nie uśmiechniętą, lecz jakby rozjaśnio-