Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/304

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Żyje, bo krew nie krzepnie, póki idzie, póty znak, że żyje.
Tak, to szofer, jego własny szofer, ale kto jest ta kobieta... Wahadło zatoczyło nowy oszałamiający krąg i wpadło w jakiś nieprawdopodobny wir. Głosy się zmieszały, a później znowu rozległ się warkot samochodu. Odjeżdżają. Przekonali się, że jest trupem i zostawiają go tu. Nie może im dać niczem znaku, że słyszy ich, że myśli, że żyje... A może to właśnie jest śmierć... Motor samochodu warczy, lecz nie oddala się... Wciąż warczy bardzo blisko. Teraz zrozumiał: wiozą go, lecz dlaczego nie czuje ani bólu, ani ruchu samochodu, ani dotyku poduszek?... Zawieszony jest jakby w próżni.
Warkot ustał i znowu odezwały się głosy:
— Ostrożnie, za rogi płaszcza...
— Podtrzymać głowę!
— Nie oddycha...
I znów ten głos kobiecy, głos drżący przerażeniem:
— Wolniej, doktorze, wolniej! On musi strasznie cierpieć.
I niski baryton:
— O to może pan dyrektor nie niepokoić się. Na pewno nie czuje bólu, bo jest zupełnie nieprzytomny. Jeżeli wogóle żyje...
— Żyje, na pewno żyje — odezwał się głos kobiecy.
Tupot wielu nóg, szczęk otwieranych drzwi i dyspozycje, wydawane przez niski barytonowy głos:
— Tu położyć. Uważnie. Zabrać te poduszki. Ciepła woda i ręczniki. Zatelefonować do doktora Łukowskiego. Znajdzie pan w książce telefonicznej. Powiedzieć: pęknięcie czaszki, natychmiastowa operacja. Panie Kaczkowski, kamforę, dwa zastrzyki...
Znowu tupot nóg i jakiś inny głos:
— Pulsu ani śladu.
— Lusterko do ust.