Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miał urlop i zbijał bąki na polowaniach u krewnych matki. Oczywiście, przyjechał do Warszawy wezwany przez Jachimowskich, a ta wizyta przypominała już z daleka démarche, protest zbiorowy, interwencję familijną.
— Dobry wieczór — powitał ich prawie ironicznie — czemu mam zawdzięczać waszą miłą wizytę?
— Chcieliśmy rozmówić się z tobą — zaczął Zdzisław, poprawiając krawat.
— Służę.
Usiadł naprzeciw i czekał dobrą chwilę, zanim brat wyłoży swoje pretensje. Ten jednak widocznie nie wiedział, od czego zacząć.
— Służę — powtórzył niecierpliwie, wiedząc, że tem jeszcze bardziej deprymuje rodzeństwo.
— No, mówże, Zdzichu — poruszyła się w fotelu Halina.
— Chcieliśmy cię zapytać... hm... chcieliśmy dowiedzieć się, czy to jest możliwe, co mówi Jachimowski...
— Nie on, ale Ludka — poprawiła Halina.
— Wszystko jedno, więc Ludka, że ty podstawiłeś Tolewskiego i wykupiłeś nasze udziały na jego nazwisko?
Paweł zapalił papierosa:
— A można zapytać, co to was obchodzi?
— Dziwny jesteś... No, przecie to nasze udziały!
— Były wasze — spokojnie podkreślił Paweł — były do czasu, aż je ojciec sprzedał.
— Zrobił to bezprawnie!
— Hm... nie sądzę. Miał plenipotencję nieograniczoną. Zresztą on między was je podzielił. Naprawdę były jego wyłączną własnością.
Zdzisław zerwał się:
— Ach, mniejsza o to. W każdym razie możesz nam odpowiedzieć?
— Mogę. Otóż bez żadnego podstawiania poprostu kupiłem te udziały.