Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mam — powiedziała i przypomniała sobie, że ma w torebce zaledwie półtora złotego, ale to nic, bo pójdzie i tak pieszo.
On jednak widocznie nie należał do łatwowiernych. Pomimo oporu Marychny sprawdził zawartość torebki.
— Wstyd tak kłamać — powiedział surowo i włożył do torebki kilka monet — to jest pożyczka, oddasz mi ją, jak będziesz bogata. A uważaj, byś pojechała taksówką. Będę wyglądał przez okno!
Czuła się przy nim, jak dziecko, które napróżno mobilizuje wszystkie swoje wybiegi. Zostają poznane i unieszkodliwione z łatwą pobłażliwością.
Na ulicy było pusto, zimno i strasznie. Nawet szofer taksówki miał minę nie wywołującą zaufania. Lękliwie unikała jego wzroku podając swój adres. Szyby były tak zamarznięte, że siedziała jak w lodowni, nie mogąc sprawdzić, jakimi ulicami ją wiozą. Na szczęście auto stanęło przed jej domem. Szybko wbiegła po schodach i po chwili była już w swoim ciepłym pokoju. Rozebrała się bardzo prędko i zasypiając myślała o tem, że Paweł jest prawdziwym mężczyzną, że wybierze sobie czarne źrebaki i że Krzysztof niczego się nie domyśli. Byle tylko zostało jej trochę czasu, byle jutro jeszcze nie przyszedł do fabryki...
I rzeczywiście nie przyszedł.
Sekretarz Holder, który z rana zajrzał do gabinetu z powodu jakiegoś drobiazgu, powiedział, że podobno pan Krzysztof Dalcz ciężko zachorował, bo wezwano telegraficznie jakiegoś specjalistę z Wiednia.
Marychna przeraziła się. Uderzyła ją myśl, że postąpiła nędznie i zdradziła go w chwili, gdy ten być może walczy ze śmiercią. Po kilku zaledwie godzinach snu i po tej dręczącej nocy sama wyglądała blado i miała spieczone wargi.
— Pani też coś jest, panno Marychno — przyjrzał się jej Holder.