Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Za chwilę ci służę. Sądzę, że najwygodniej nam będzie u ciebie.
— Zatem czekam — skinął głową Paweł i wyszedł.
Doskonale odczuł w tonie Krzysztofa niechęć i niezadowolenie, że czekał nań i oczywiście rozmawiał z tą stenotypistką. Musi być o nią zazdrosny. Przecie go niemal wyprosił.
Znowu wywarł na Pawle wysoce przykre wrażenie. W jego zachowaniu się była jakaś sztuczność, jakaś nieszczerość, jakaś poza. Paweł nie spodziewał się po nim życzliwości, nie oczekiwał demonstracji uczuć kuzynowskich. Przeciwnie, przygotowany był zgóry na chłód i na pozycję wrogą. Jednak w sposobie bycia Krzysztofa było jeszcze coś ponadto, coś odpychającego i niezrozumiałego zarazem. I do tego ten nieznośnie wysoki głos i te manjery wyzywająco kanciaste, manjery przypominające sztubaka, udającego dorosłego człowieka.
— Smarkacz jeszcze — myślał Paweł — nie ja tem będę się martwił.
Upłynęło dobrych dziesięć minut, zanim Krzysztof przyszedł.
— Siądźmy tu — powiedział Paweł, wskazując mu fotel przy okrągłym stoliku — czy stryj Karol poinformował cię o powodach, dla których zostanę tu przez pewien czas?
— Owszem.
— Uważam za swój obowiązek zaznaczyć, kochany Krzysztofie, że zrobię wszystko, by nasza współpraca dała jak najlepsze wyniki. Ja, niestety, nie jestem inżynierem i na technice się nie znam, zatem w tym dziale wszystko spoczywać nadal będzie w twojej kompetencji.
— Bardzo ci dziękuję za zaufanie — powiedział Krzysztof z odcieniem ironji, lecz z tak nikłym, że Paweł mógł udawać, że nie dostrzega drwiny i bierze ją za dobrą monetę.