Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/034

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Właśnie zdążyła wejść do gabinetu szefa, gdy i on się zjawił. Wszedł swoim tak charakterystycznym lekkim elastycznym krokiem i przywitał ją wesołą uwagą:
— Jak to miło z pani strony, że już dziś przybyła pani o siódmej.
— Zastosowałam się do życzenia pana dyrektora...
— Dziękuję pani. A pokój już jest?
— Jeszcze nie.
— Ma pani może w mieście krewnych, u których mogłaby pani zamieszkać?
— Nie, panie dyrektorze. Wynajmę pokój.
— Tem lepiej — powiedział.
Nie zrozumiała, dlaczego ma to być lepiej i zapytała:
— Jakto lepiej?
Krzysztof Dalcz roześmiał się:
— No... powiedzmy, będzie się pani czuła swobodniejsza...
— Ach tak...
— Ma pani zapewne jakiegoś miłego narzeczonego, będzie mógł panią odwiedzać — powiedział po chwili wahania.
Policzki Marychny zaróżowiły się gwałtownym rumieńcem, a serce zaczęło bić mocno i szybko.
Przecie to już wcale nie było dwuznaczne!
Dalcz wyjął z kieszeni dużą srebrną papierośnicę i zapalił.
— Czy zadowolona jest pani z nowej pracy? — zapytał, stojąc wciąż przy niej i udając, że nie spostrzega jej zmieszania.
— Bardzo — powiedziała z mocnym akcentem szczerości.
Chciałaby teraz zapewnić go, że jest zachwycona, że będzie starała się, jak nikt, żeby tylko był z niej zadowolony, że zrobi wszystko, co leży w jej umiejętnościach, by pozyskać jego życzliwość...