Strona:Bracia Dalcz i S-ka t. 1 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/003

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ I.


Od rana już czemś niedobrym pachniało w powietrzu. Szwajcar Molenda, który jeszcze pamiętał rządy samego nieboszczyka Franza, który większość z tych robotników znał od małego, patrzył spodełba, jak wsypywali się do portjerni coraz gęstszemi grupkami, jak mu kiwali głowami, dotykając ręką daszków czapek, jak codziennym nieomylnym ruchem przekręcali rączki zegarów i wybijali swoje numery przy dźwięku krótkich dzwonków.
Niby wszystko tak, jak codzień, a przecież nie to. Stary Molenda zbyt był zrośnięty z życiem fabryki, by nie wyczuć jakiegoś dziwnego nastroju, czającego się w czemś nieuchwytnem, a grożącego niespodziankami. Jako ostatnie kółko w administracji Zakładów Przemysłowych Braci Dalcz i Spółki, Molenda rozumiał wagę i odpowiedzialność swej funkcji. Napewno też poszedłby zaraz do naczelnego dyrektora, gdyby nie to, że dosłownie nie miał na czem oprzeć swych obaw.
A te niedługo czekały na swe uzasadnienie.
W południe, jeszcze zanim strzałka stanęła na dwunastej, zaczęły się nawoływać syreny fabryczne. Pierwsza odezwała się od „Lilpopa“ (tym zawsze się śpieszy!), druga „Ursusa“, później „Woli“, dalej „Rudzkiego“, „Gerlacha“, Gazowni, wreszcie rozległ się tuż chrapliwy baryton „Dalczów“. Podczas gdy Wacek, pomocnik Molendy, otwierał drzwi, on sam