Strona:Bolesław i Józefa Anc-Z lat nadziei i walki.djvu/067

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nagle padł jeden strzał, potem drugi w sąsiednim lesie — trąbka zagrała na alarm, sołdaciska się sformowały, biorąc więźniów (a było nas już trzynastu) przed siebie — wchodząc do lasu, każdy z nas grał rolę tarczy dla jednego lub dwóch Moskali, którzy nas bagnetami naprzód popychali.
Przeląklem się więcej o oddział Bogusza, jak o siebie, bo zdawało mi się, że sprawa ze mną już skończona.
Na szczęście alarm był fałszywy i pochodziwszy tak po lesie z pół godziny, powróciliśmy na nasze stanowisko.
Słońce zaczęło przygrzewać, a może to pod jego wpływem zauważyłem niejakie ruchy i westchnienia w ciałach pomordowanych.
Podniosłem więc wielki krzyk do oficerów, odwołując się do ich honoru wojskowego i uczuć ludzkości.
Po kilkakrotnem, a coraz głośniejszem wołaniu, otrzymałem wreszcie to, że pozwolono kobietom przenieść te ciała, pokryte już muchami, do drugiej chałupy i tam je na słomie złożyć.
Znalazł się nawet jakiś felczer wojskowy, który plastrem rany im pooblepiał, twierdząc ciągle, że to zbyteczne, — bo to już są same trupy.
(W rok przeszło potem jednego z tych biedaków spotkałem zdrowego w Zurichu, a dwaj inni ponoś pozostali w Cisowie na zawsze).
Tymczasem kozacy powrócili z pogoni i znowu kilku więźniów przyprowadzili. Było nas więc coś 18-stu a żaden z pojmanych nie był z oddziału powstańczego, tylko były to dzieciaki i różne włóczęgi po drogach przez kozaków połapane.