Strona:Bolesław i Józefa Anc-Z lat nadziei i walki.djvu/035

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lizny nic na sobie niema, lekkiego jednak mrozu nie odczuwał wcale. Krew lała mu się z ust, które wraz z językiem gardłem coraz więcej puchły i tężały a gorączka coraz więcej paliła.
Podniósł się wreszcie z trudem i szedł przed siebie, nie wiedząc dokąd, okolica bowiem była mu nieznaną.
Idąc przez pola, doszedł do jakiegoś jeziorka, których na Kujawach pełno, przebrnął przez nie, załamując cieniutki lód, po pachy w wodzie. To się drugi raz powtórzyło, a pomimo zamarznięcia na nim bielizny, zimna nie czuł. — Umrzeć! raz skończyć! było to jego jedyną myślą, jedynem życzeniem.
Tak dotarł do zabudowań wiejskich, a ujrzawszy chlew, wszedł do niego, padł na gnój, myśląc, że tam nikt mu nie przeszkodzi umrzeć.
Niestety po chwili zajrzała tam wieśniaczka a spostrzegłszy na pół nagie i pokrwawione straszydło, nie podała mu żądanej wody, lecz z krzykiem na wieś wyleciała.
Wieś ciągnęła się wzdłuż szerokiej drogi, po której chodzili liczni gospodarze, na krzyk kobiety nadbiegli do chlewa, wyciągnęli rannego, roztrząsając głośno, czy należy go oddać Moskalom.
— A!... to wam się panie szlachcicu powstania zachciało, do pańszczyzny wrócić chcecie!... Toć my ciebie powrozem zwiążemy i do Włocławka dostawimy!...
Nikt nie pomyślał o daniu ratunku rannemu, którego paliła gorączka, podniecony tą gorączką i nikczemnością tych szakali, wstał i zdobywszy się na głos, na jaki pozwoliły mu poszarpane gardło i usta, ryknął:
— Przekleństwo wam i waszemu potomstwu niech będzie wieczne, pamiętajcie, że krew moja na dzieci i wnuki wasze spadnie!...