Strona:Bolesław Prus - Kroniki 1875-1878.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wy, co spoczywacie tu
Pod zimnym śmierci głazem...
Powstańcie razem!...

Albo... wiecie co?... dajcie lepiej spokój! Wolę dumać sam, nie dlatego, ażebym się bał strachów, ale raczej dlatego, że w ponurym nastroju nie znoszę obcego towarzystwa.
Chybaby... No! ale któż znowu o podobnych rzeczach myśli w podobnem miejscu?
Szczęśliwi zmarli!... (Nie mówię tego, ażeby miotała mną zazdrość, ale...) jak wam musi być przyjemnie!...
Między obnażonemi gałęźmi drzew przeciska się ponure światło bladego księżyca. Jesienny wicher suchymi liśćmi obsypuje wasze mogiły... Kamienne nagrobki...
Chciałbym mieć taki nagrobek! Prosty kamień, na nim okryta całunem żałobna urna, mająca jeden arszyn i cztery werszki wysokości, a przy niej geniusz smutku, wiecznie oparty na lewej ręce.
Piękny pomysł, lecz jaka szkoda, że geniusz ten nie ma ani śladu łydek. Nigdy nie sądziłem, na honor! aby smutek pociągał za sobą podobne konsekwencye.
Ściśle rzeczy biorąc, okoliczność tę należałoby przypisać nie tyle desperacyi, ile raczej temu, że nagrobki u nas wyrabiają nie rzeźbiarze, ale kamieniarze.
Wszyscy wiedzą, że szanuję cech kamieniarski, nie idzie jednak za tem, ażeby członkowie jego mieli wkraczać w nieswoje atrybucye. Dopóki