Strona:Bolesław Prus-Przygody Stasia.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szafarka tymczasem, pilnie przyglądając się dziecku, mruczała:
— Jak rany Chrystusa kocham, wykapany nasz pan!... Nasz pan był taki sam, kiedy miał rok!... Pamiętam go przecie: nos, oczy, a nawet pieprzyk na szyi... Takuteńki sam! Oho!... to nie chłopskie dziecko...
Aby przerwać niesmaczne uwagi, sędzina lekko popchnęła gadatliwą kobietę na ganek i kazała dziecko nakarmić i umyć. Towarzystwo już ochłonęło, i wszyscy zaczęli narzekać na prawdopodobną nieuwagę piastunki, która wózek przypięła do biedki, a zarazem ubolewać nad zmartwieniem rodziców. Sędzia potakiwał im, usiłował odgadnąć, w której wsi malca przyczepiono; a gdy rozmowa przeszła na inny temat, i żona uspokoiła się, przynajmniej napozór, Łoski opuścił na chwilę gości i pobiegł do garderoby.
Tam, szafarka rozpędziwszy służbę, trzymała malca na kolanach i karmiła bułką z mlekiem. Staś jadł, lecz zarazem oglądał się niespokojnie po nieznanym pokoju, jakby szukając matki. Gdy sędzia wszedł, chłopiec, ujrzawszy mężczyznę, z wyciągniętemi rękoma rzucił się gwałtownie naprzód i zawołał w swoim pieszczotliwym języku:
— Tata!... tata!...
— Głos krwi!... Jak rany Chrystusa kocham! — krzyknęła szafarka. — Ach! co to za mądre dziecko... rychtyczek[1], jak pan.

Sędzia zbliżył się do malca, popatrzał na niego

  1. Zupełnie.