Strona:Bolesław Miciński - Podróże do piekieł.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gina pectoris, groźna żaba, zdusiła łapami małe, słodkie serduszko... Napróżno go oczekują „garsoni”, gospody na rozległych, zakurzonych traktach i stare, dobre dyliżanse: za karawanem kroczy Sam Weller z długą żałobną szarfą, tą samą, którą sprawił sobie Tonny Weller po zgonie powabnej wdówki.
Dickens, człowiek, który jakby się zdawało, ostatecznie pokonał już śmierć, który wyeliminował jej pojęcie z tajemniczego kręgu szerokich angielskich dróg, piwa, dobroci, „porto”, pasztecików, wołowiny, anielskości i musztardy, zamknął słodką mieszczańską Odyseję słowem ciężkim jak wieko trumny: śmierć.
Napróżno wołamy jak mężny woźnica:
— Występuj Pani! występuj!
Nikt nie oszuka groźnej Pani czasu, ani Pan Jingle, ani Sam, nie wzruszy jej płaczliwy Hiob Trotter. W czasie umarli nawet ci, którzy odkryli jego zjawiskowość.