Strona:Bogusław Adamowicz - Wesoły marszałek.pdf/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

migotała prostopadle w dalekim kącie pokoju. To rzucał światło księżyc, który już zdołał się wślizgnąć z ukosa w pierwsze z brzegu okno.
— I otóż wszystko tak samo da się wytłumaczyć, co bądź tu dziać się może. Zaśmiałem się niby z rozczarowaniem, zezując jednak na krzesło, które tym razem znowu „kusztyknęło“, ku ścianie teraz, by oprzeć się na tylną krótszą nogę. —
Przywykłem wreszcie do tych wzruszeń, przestałem się przejmować, a jeśli serce mi drgnęło, to tylko ze strachu przed nudą tej całej długiej godziny, którą musiałem jeszcze odsiedzieć w tem piekielnem zimnie.
Cisza, samotność i tajemniczość miejsca nie mogą nie oddziaływać na naszą wyobraźnię, na moją oddziałały jeszcze i w ten sposób, że zajęty wyczekiwaniem jedynie na coś niezwykłego, zapomniałem zupełnie o prostej możliwości interwencji ludzkiej, od której grozić mym nerwom mogły poważniejsze figle, niż te, które płatał mróz lub księżycowe światło.
Mylnie sądziłem, że jestem sam we dworze.
Prócz mnie był jeszcze ktoś, kto wreszcie uznał za stosowne zamanifestować o swej obecności.
Poprostu naraz głośno zastukano w okno. Zastukano z kolei w szyby wszystkich trzech okien salonu. Tak mógł zastukać tylko człowiek palcem swej zdrowej i czującej ręki.