Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/487

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

a z zewnątrz huczały głosy furmanów, którzy zajeżdżali po meble, zatrzymując fury na podwórkach.
— Zrucaj, zrucaj... Zrucaj tu!
To za nimi przyciągnęły patrole żandarmów. Oknami leciały toboły, pościel, śmiecie i kurz, aż do wieczora.
Wrócili; w kryjówce pod gruzami panował popłoch i trochę czasu minęło, zanim dostali się do środka. Nie spodziewano się, że wrócą. Mecenas Szwarc karmił ich, poił; pytał z powagą, czy Jehuda zdążył przejść pierwszy, przed Kalmanem Drabikiem? Myśleli, że ujęto go żywcem. Po paru dniach Naum przyniósł skrawek skóry wypruty z mezyzy i pokazał wszystkim bez słowa.
Po jednej stronie wersety modlitwy, a na odwrocie parę słów ołówkiem i z tych paru słów dowiedzieli się, że Jehuda przeszedł. Skóra była wilgotna, spłukana deszczem i sterczała spod cegły na skraju ruin, którędy zwykle szli. Obcy przeszedłby obok, oni znali tu każdy kamień. Potrafili po przejściu szperaczy rozpoznać świeże ślady, przesunięte nogą rzeczy, trącony gruz. W ciągu długich, pustych godzin rosła wciąż trwoga i każda wieść z zewnątrz była dla nich zmorą w tym zamknięciu.
Wykluczone, Jehuda tego nie pisał! A może Niemcy już śledzą kryjówkę? To by nie zwlekali, tylko raz-dwa wykurzyli ich stąd. Tak, ale niepokój pozostał, ponieważ nikt bez narażenia życia nie mógł tędy się włóczyć. Podawali sobie gryps z rąk do rąk, jak złowrogą relikwię, ciemny wyrok losu, który został im wydany. Do tej pory nie dotknął rozwiniętej mezyzy i zawsze mu się wydawało, że ukryta być musi w środku jakaś straszna tajemnica; teraz Dawid trzymał