Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/479

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ojciec żyje? Trudno mu było uwierzyć i wstyd, że nie miał sił uwierzyć. Pogrzebał w sercu żywego człowieka. Ale zanim to się stało, musiał pogrzebać w swym sercu cały ten świat.
Winszowali mu. Dawid, ten ma szczęście!
Kalman Drabik zawinięty w cudzy tałes modlił się dłużej niż zwykle, kołysząc się, szepcząc, po wielekroć przyciskając do ust tefilin.
Mordarski okryty futrem, na mokrych kamieniach, chrypiał:
— Każdy ciągnie w swoją stronę i ratuje skórę nie oglądając się na innych. Żydzi prowadzą wojnę... Koń by się uśmiał! Z góry wiem, jak to się skończy.
Była noc. Zełda zapalała ogarki świec, porozkładane w załomach piwnicznych murów.
— Kupcy będą dusić forsę do ostatka. Grosza nie dadzą na broń. Władują w bunkry. Wszystko, co mają. Rabini będą się modlić. Trząść tałesami nad pożarem. Wołać, że Pan jest Jeden, trzoda jedna, a Izrael wybranym narodem. Trzoda tego wysłucha, jeszcze raz. Poszemra, ale wysłucha. Robotnicy będą harować do ostatnich potów. Tylko to umieją. Wiedzą, że za darmo nikt im michy nie napełni. Studenci? Jeszcze trochę, jeszcze. A bojowa młodzież rozpadnie się na kółka i kółeczka. Jedni będą ciągnęli w stronę rabinów. Inni w stronę robotników. Jeszcze inni w stronę kupców. Tych paru, co obstawać będzie przy swoim, wydusi od bogaczy siłą parę groszy na otarcie łez i... granat, którym z głupoty sami się wysadzą w powietrze! Tak się skończy. Który nie wierzy w pieniądze, będzie musiał uwierzyć w pieniądze.
Uri stanął nad nim i patrząc na zabłocone, uszargane futro mówił: