Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/468

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Łajdacy, taką kobietę chcą mi zmarnować! — I już tylko szybkie kroki spod sklepienia bramy dotarły do nich, kiedy powtarzał — idąc, biegnąc przed siebie na oślep: — Niedoczekanie ich... sama ma tam... — Rozległ się na schodach upiorny łoskot walizy potrąconej w biegu, która teraz dopiero staczała się bezwładnie ze stopnia na stopień.
— I coś ty najlepszego narobił? Gdyby nie twoje gadanie, może by się zatrzymał. Słowa, słowa, pięknymi słowami wpędziłeś go do transportu.
— I ty? I ty, Gedali, nic nie rozumiesz?
— Z nas dwóch, wolałbym już ja być tym ślepcem. Tym, który nic nie rozumie.
— Czego ci więcej trzeba? Otrząśnij się! Popatrz, co się dzieje.
Tłum walił środkiem ulicy.
I trwało to do późna; posterunki strzegły bram przed uciekinierami, okrzykując w ciemności numery domów jak hasła, a wśród odchodzących uwijała się policja, żandarmeria i szaulisi. Szli. Wydawało się, że spod ziemi. Kryte ochronną farbą latarnie rzucały sine światło na twarze. Szli i szli, a tłum nie malał przez długie godziny tej nocy; nazajutrz akcja przybrała na sile. Był to dzień, kiedy użyto psów.
Alzackie wilki szczekały, Niemcy chichotali, a uciekający trzymali się za pośladki. Całymi rodzinami wypędzali mieszkańców małego getta z kryjówek i schronów, a schwytani, wołając się wzajem, w panice biegli przed siebie, doganiając kolumny i chowając w ścisku przed uderzeniami gorliwych konwojentów. Z przerzuconymi przez plecy workami, w których przechowywali nędzny dobytek, dźwigając ofiarnie tobołki, walizki,