Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/465

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Już. Za późno, Uri.
— Ehe. — Wielkie mokre zęby wylazły na wierzch spod grubych warg, kiedy z uśmiechem zabrał się do jedzenia.
Dawid zmorzony całym dniem po omacku usuwał gruz z barłogu, rozproszone w nieładzie narzędzia i książki. Ułożył się i poczuł twardy przedmiot ugniatający mu plecy. Sięgnął za siebie, to był pilnik. Przyłożył do policzka stalowy, szorstki pręt i wetknął do kieszeni.
Ojciec stał pośrodku rudery i pytał:
— Jehuda, ile kosztuje taki jeden mały pistolecik na czarnym rynku?
— Dziesięć tysięcy — odparł niechętnie. — Jak by nie liczyć, tyle kosztuje. Ale towarzysze dostarczą broni. Zza muru.
Rakieta sycząc powoli dogasała.
— Spodziewając się najgorszego, Żyd nie umie sobie wyobrazić najgorszego... Gedali, ile kosztuje miejsce pracy? Jedno, u Toebbensa? Ile? Mów. Przy nim.
— Nno, zależy od dnia. Ceny skaczą. Trzy, cztery i pięć tysięcy.
Ojciec stanął przed wujem Jehudą.
— Przepustki, przepustki. Skąd brać, ja się pytam? Leżą na ulicy? Za samo istnienie trzeba słono płacić i przed każdym transportem dawać w łapę hyclom. A potem? Papierki, numerki. Kupować życie, sprzedawać życie. Handel, jakiego świat nie widział. Dotąd, moją przepustką na życie był mój fach... Nie wierzę w ten cały interes. Żeby przetrwać dzień w kryjówce, trzeba mieć pod ręką ładny brylant. A nazajutrz? To samo! Dla szubrawca Żyd to kopalnia brylantów. Nie wierzę w ten cały interes... Co jeszcze zostało? Praca, czternaście godzin na dobę za miskę po-