Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

odwraca głowę i patrzy uważnie na Dawida, uważnie i długo.
Wuj Szmuel:
— W gminie mówili, że za pobicie jakiegoś Niemca władze nałożyły na Żydów kontrybucję wysokości dziesięciu tysięcy dolarów. Z terminem płatności do końca roku. W innym wypadku co trzeci mężczyzna w wieku od siedemnastu do sześćdziesięciu lat zostanie odesłany do obozu pracy.
Cisza, z ulicy dobiegał krzyk żebraków. „Ludzie, ludzie, miejcie litość!”
Wuj Gedali:
— Nie dziesięć, tylko sto tysięcy, i nie dolarów, tylko złotych, i nie do końca roku, tylko do końca tego miesiąca.
— Niech biorą — powiedziała ciotka Chawa. — Niech biorą i się tym udławią! Amen. Może nam wreszcie dadzą potem spokój.
— Do końca roku — odparł prof Baum. — Mogą nałożyć niejedną kontrybucję i wcale się nie udławią. A pieniądze gmina zedrze z nas. — Wskazał ręką okno, kiedy z ulicy buchnął gorętszy krzyk. — I z nich, z najuboższych.
— I tak będzie — powiedział wuj Gedali.
— Kto, kto? Kto im da? Ty im dasz, już to widzę. — Wuj Szmuel z energią rozdłubywał placek i kawałki lepkiej brukwi tryskały dookoła.
— Ja nie, ja nie... ja nie dam, bo nie mam. Ale Judenrat te pieniądze spod ziemi wykopie. — Wuj Gedali sztywno zaginał palce jak haki. — Okradnie kuchnie dla żebraków. Trochę zaoszczędzi na chlebie kartkowym, to dwa. Reszty dopełnią rekwizycje, starczy.
— Rekwirować? Co? I u kogo? Ludzie ostatnie