Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/416

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wyciągnie ich za brody z kątów! Brać bachory i wychodzić! Postrzelali na postrach w okna, pokrzyczeli, poszli. Każdy w ukryciu czekał, co będzie dalej. Cichaczem wymykali się z kryjówek i naprędce gotowali coś do zjedzenia. Z ulicy wbiegli jacyś przechodnie, których trudno było poznać; z Nataniela policjanci zdjęli buty, płaszcz i marynarkę, a ruda Estusia szła w męskiej koszuli. Wołali, żeby zrzucić im kołdrę. Wieczór minął spokojnie; szaulisi rozstawieni na balkonach za murem otworzyli ze wszystkich stron ogień, opróżnili magazynki i pozbywszy się amunicji odeszli do koszar. Na podwórze już nie zaglądał żaden hycel. Deszczyk lipcowy pokropił pościel wyrzuconą na bruk i słońce zachodziło w ruinach. Kto mógł, ten wracał do siebie, kładł się w ubraniu przy otwartych na oścież drzwiach, nie zapalając światła, i zachowując grobową ciszę w splądrowanym mieszkaniu drzemał. O północy wbiegła do kamienicy gromada obcych i rozproszyła się na schodach szukając schronienia. Uciekinierzy mówili, że puszczono ich z kolumny po drodze na Stawki; całą noc mieli zamiar pilnować ich konwojenci, ale machnęli ręką i odmaszerowali. Pada, plac przeładunkowy zapchany okropnie, dzisiaj transportów więcej nie będzie, a ostatni skład odjechał wieczorem. Wydawało się, że są zawiedzeni zwłoką w podróży. Tymczasem nie mogli się dostać do domów, bo patrole krążą ulicami i strzelają do przechodniów. Jutro stawią się na miejscu, pójdą sami na Stawki i odjadą. Tak czy owak, nie ma co tutaj robić; ewakuacja uratuje ich przynajmniej od śmierci głodowej, a może dostaną pracę. Pchali się do kranów i pili wodę. Po całym dniu włóczęgi byli spragnieni. Z dumą