Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/375

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

oo. Palotynów. Minął październik, listopad, spadły pierwsze śniegi. Do trepów trzeba było wpychać grube gałgany. Śniegi stajały i onuczki przemiękły w błocie, potem znów chwycił mróz i mokre onuce zamarzły i były sztywne do lutego, do dużej odwilży, a Ernest nie mógł się doczekać dnia, kiedy pójdą z Elim na Okopy. Chciał wszystko wiedzieć, co i jak. Elijahu nabrał wody w usta i trzymał pół roku. Do końca nie chciał za dużo powiedzieć. Powiedział, że nie może powiedzieć. Powiedział, że nie nadszedł jeszcze czas, a kiedy nadejdzie, też nie powiedział.
— Kiedy — nalegał Ernest. — I co? Gadaj.
— W swoim czasie... momentalnie — mówił, aż tu pewnego dnia przybiega zdyszany, ładuje głowę pod kran, głośno pije wodę i obciera sobie mokrą twarz. — Gdzie Albinos? Idziemy — mówi, kiedy Dawid zdążył o tym dawno zapomnieć. — Jak to, nie pamiętasz? Wrócił. I był u mnie.
— Kto był u ciebie, Eli?
— Mówię przecież, tamten facet.
— Jaki facet, Eli?
Taka między nimi rozmowa.
— Ten z Nowolipek — mówi Elijahu i biegnie po Ernesta. Poszli tego dnia, wrócili z niczym. Nazajutrz przybiega Ernest o szarym świcie.
— Tra-ta-ta-ta szafa gra! Idziemy? — A Dawid nie miał ochoty wlec się z nimi na drugi koniec miasta, na Okopy, i zajmować byle czym.
Byle czym, byle czym. Tutaj chodziło o złoty interes.
— Puknij się w łepetynę — woła Ernest. — Nie pamiętasz może? Tutaj chodzi o gruby mues.
— Mues, szmues — mówi Dawid. — A z tobą interesów wolę nie mieć. — I patrzy na Elija-