Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/349

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

go. Wyciągał przed siebie ręce. Te ręce nie należały do niego.
Między nimi wielka przestrzeń, po raz pierwszy widziana. A w tej przestrzeni twarde krzesło, które tyle bólu mu sprawiło. Za nim, z daleka czarny bucik. To był bucik matki, z paseczkiem i guziczkiem. Cofała się, wołała. Szedł ku niej, ale była coraz dalej i już nie należała do niego. Jak się patrzy nisko, wtedy można się przewrócić. Kiedy to pomyślał, natychmiast się przewrócił. Wcale nie bolało. Pochyliła się nad nim, a włosy w bezładnych kosmykach opadły. Twarz wydłużyła się, zmroczniała w cieniu, nos zaostrzył, a ręce w obawie wyciągnęły się dziko ku niemu. Oczy, wpółprzymknięte, białe, wywrócone do wewnątrz, okryły się powiekami. Wtedy zapłakał. „Patataj, patataj, pojedziemy w piękny kraj!” Nic nie bolało. Dlaczego?
Nikt tutaj nie wejdzie i nikt stąd nie wyjdzie. Bosy Jasio z ulicy Wroniej rysował koło na ziemi, w kole złamany krzyż, swastykę. Tyle umiał. Przyglądał się wszystkiemu z uwagą. Żydzi z afisza mieli na ramionach szczury, wszy zamiast oczu. „Juden, Läuse, Typhus.” Chodź, chodź, bliżej, nie bój się, tutaj wszyscy równi. Wariat rysował swastyki na afiszu i kładł swój podpis. Na ten widok śmiał się nawet Krwaworączka i rzucał nieszczęsnemu pod nogi twardy wojskowy suchar. „I ty chcesz zostać wspólnikiem międzynarodowego żydostwa? Strzeż się, Żydzi rządzą światem!” To się samo przez się rozumie, Herr Zugführer. Wszy ogromną kolumną, czwórkami, niosąc rozwinięte sztandary, spełzły z afisza na ulicę. Orkiestra wojskowa grała marsza. Jak cię swędzi, podrap się. Kurwy wyszły na miasto, witać zwycięzców, prosto od fryzjera. Brudna krew