Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/337

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ne psy. Z powrotem. Okrężną drogą, gruzami, przez wysokie usypisko zburzonej oficyny, koło szopy Mordchaja Sukiennika, wpadli zziajani na drugie podwórze, a stamtąd do siebie. Gonił ich krzyk:
— Ja wam pokażę!
W ostatnich tygodniach zimy opustoszał Waliców. Zelżało, a kiedy chwycił przymrozek, grypa zabrała tych, których nie dobił tyfus.
Na ulicy pokotem leżeli martwi wśród żywych. Jęk, skomlenie, bezsilny szloch płynął Walicowem od Chłodnej do Prostej — i Krochmalną od muru do placu Żelaznej Bramy. Owrzodzone szkielety zrywały się z ziemi ostatkiem sił i biegły przed siebie z obłędem w oczach, śmiejąc się okropnie. Małka krążyła jak mara, słaniając się, od zbiegu Żelaznej do zbiegu Ciepłej, tam i z powrotem całymi dniami. Żandarmi na jej widok robili pocieszne miny, ubawieni poklepywali kolby karabinów. Od wachy trzymała się z daleka. Rudy lisek wyleniał do szczętu i została z niego wyświecona, twarda skórka, a Małka snuła się wzdłuż ścian ściskając szmaciane zawiniątko, którego nie porzuciła do końca. Sennie wdzięczyła się do przechodniów, podciągała liliowy spód i pokazywała kabłąkowate udo, sczerniałe i suche jak próchniejąca gałąź. Widocznie po swojemu żebrała o jałmużnę, nie umiejąc znaleźć właściwych słów; coś jej się pomieszało w gorączce i zaczepiała mijanych mężczyzn na oślep.
— Jak się masz, serce? Popatrz na mnie!
Okuta srebrem laseczka i buciki w beżowych getrach z uwagą, ostrożnie wymijające przeszkody. Jeszcze da się żyć w naszym zawodzie, ow-