Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/303

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

O, czeka już przeszło godzinę! Był czwartek, algebra, język obcy, fizyka.
— Taak, wody w usta.
W ciemności przebrzmiało ostatnie ziewnięcie. Dawid słyszy, jak ojciec przesuwa palcami po gołych podeszwach stóp i ociera je z prochu. A potem mówi:
— Fąflu, gdzie masz papierosy?
Dawid odrzuca w nagłej radości koc jednym ruchem, biegnie do sionki jak na skrzydłach, tu, tam maca rękami po ciemku, wreszcie natrafiwszy w kącie na worek, wysypuje z niego wszystko na podłogę, a kiedy znajduje na dnie dwie nietknięte i suche paczki papierosów „Haudegen”, które kupił tego dnia rano — wraca i klęka przed leżącym z zapaloną zapałką, która oślepia go na chwilę. Z kłębów dymu wynurza się twarz ojca.
— Ty jeszcze nie śpisz — woła zgorszona matka.
Dawid w pośpiechu zaczyna im opowiadać, jak ukradziono mu torbę z chlebem koło muru. Chce jakoś zawile usprawiedliwić swe niedołęstwo. Śmieje się, urywa. Dostanie jeszcze w ręce tego wszarza! A ojciec pyta krótko:
— Który?
— Długi.
— Ile tego było?
— Chleba? Trzy kilo.
Ojciec wciąga powietrze z głośnym świstem.
— Cy, cy, cy, cy, on wsunie to z miejsca, ten zdechlak. Wyciągnie kopyta, zanim zdąży zwrócić.
— Nie — przeczy Dawid. Potrząsa głową. — Nic mu nie będzie. Ale dostanę w ręce tego wszarza.
Zasypiając mruczy jeszcze po cichu do poduszki. Wie o tym, że noc strzeże myśli. Tak mówią.