Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gając przed siebie ramiona. Dawid w samotności przedrzeźniał ich głosy:
— Dzień dobry panu, panie Fremde.
— Dzień dobry panu, profesorze Baum.
Prof Baum stukał palcem w rozłożoną gazetę. Tam coś ma.
— I co pan na to, panie Fremde?
A ojciec mówił tak:
— Nie wiemy, kiedy za dużo wiemy.
Prof Baum w uniesieniu dźwigał wysoko nad głową dziennik, zagrożoną Europę, anektowane Czechy, podbitą Kłajpedę, ministra Becka i Goeringa, którzy na zdjęciu momentalnym ściskali sobie dłonie. Obydwaj mieli na ramionach strzelby, widocznie wracali z polowania. Krzyczał:
Sturm und Drangperiode!
A ojciec na to:
Schwein und Dreckperiode.
— Co?
Przy robocie ojciec śpiewał. Tłukł młotkiem i trzęsła się podłoga. Chwytał piłę, rozlegał się śpiew. „Der jołd iz mich mykane mit majn kłajn sztikełe brojt. Oj, oj.” Frajer mi żałuje mojego małego kawałka chleba. Oj, oj. Brał w rękę hebel, rozlegał się syk i na ziemię sfruwały złote, oleiście woniejące strużyny mokrego drzewa. Przybywało ich, rosły przed nim w wysoki stos, a każdy wiór lśnił blaskiem słońca. A potem, jesienią, w łoskocie osuwających się murów spadły pierwsze bomby z nieba i nowe słowo: „Jude. Juuuude.” Teraz już wiedział, kim jest.
Z triumfem przyniósł do domu ostatnią przed wojną cenzurę, sprawowanie niedostatecznie, religia niedostatecznie, arytmetyka niedostatecznie, roboty ręczne niedostatecznie, od góry do dołu same pały. Długo oglądali to świadectwo i kręcili