Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wił ich spojrzenia, kiedy mijały się w powietrzu.
— Poczekaj — powiedział Uri i odepchnął Nauma. — Co mnie trzyma przy życiu, to nadzieja, że wezmę odwet. Oko za oko, ząb za ząb. Moja jest słuszność.
— Młody człowieku, nie bywa tak na tym świecie, aby jeden posiadł słuszność, a drugi nie miał jej wcale.
— Ale ja nie chcę o tym słyszeć teraz — Uri podnosił już głos, a słowa dziadka ledwo było słychać.
— Poczekaj, poczekaj — powiedział Naum i odepchnął go na bok, wzburzony. — Ja nie muszę mieć słuszności. Człowiek ma prawo do życia bez słuszności. Niech mi odmówią wszelkich praw, niech wymyślą nie jednego Hitlera, ale stu obłąkanych Hitlerów, każdego ze świńskim loczkiem i parszywym wąsikiem, niech urządzą nie jedną wojnę, ale sto wojen, niech cały świat odmówi mi razem z Niemcami prawa do istnienia, to i tak się z tym nie pogodzę! Nie, nie o słuszność mi chodzi. I nie wobec Niemców. Oni i ja co mamy wspólnego? Prawo? Dzielić z nimi jedno prawo? To niemożliwe. — Wyciągnął ramię. — Dzień mojego życia za murami — wyciągnął drugie ramię — i wszystkie kłopoty Trzeciej Rzeszy! — Ramiona uginały się jak szale. — Czyje sumienie to porówna? Jaka waga zważy? Pluję na Niemcy. To, co się dzieje, przekroczyło już wszelką miarę i nie będę siedział pokornie, jak Jonasz pod Niniwą osłonięty liściem bani, czekając, aż Pan zechce zgotować robaka ku mojemu pouczeniu, abym poznał całą nikczemność swego losu. — Kiedy uniósł powieki, widać było, że te oczy palą się mocnym, równym światłem