Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Robi się.
— Nie — powiedział mecenas Szwarc. — Materac się nie pali. Przychodzę z pilnym interesem!
Chrząknął, ostrożnie przysiadł na podsuniętym mu twardym krześle i odpiął ostatni guzik.
— Oho, ktoś znowu — i prof Baum odwrócił się w stronę drzwi, a matka plasnęła w dłonie. Rozległ się głos wujka Jehudy, który zamiast powitania rozwlekle wywodził:
— To ja wam mówię. Wystarczy, że Żyd Żyda minie w przejściu, a już zbiera się tłum innych Żydów, którzy muszą wykorzystać tę wyjątkową okazję, żeby gruntownie o wszystkim pomówić. No więc, co słychać?
Wiódł przed sobą bezkrwistą marę, ośnieżony cień. Wspierany przez wuja Jehudę szedł dziadek ze złożonymi na lasce trzęsącymi się rękami. Kamasze szurały ostrożnie po podłodze, kiedy posuwał się niedołężnie krok za krokiem. Ojciec ujął go i obaj z wujem umieścili starca na połamanym fotelu, gdzie zapadł się nisko. Dalekim, zamglonym spojrzeniem rozglądał się na boki. Wydawało się, że nikogo nie poznaje. Wuj Jehuda i ojciec patrzyli sobie w oczy ponad nim; a mecenas Szwarc kręcił się niespokojnie.
— Pomówić. O czym tu jeszcze można mówić? — Prof Baum okrył się szczelnie kocem.
— Kiedy żyć się zwyczajnie odechciewa — powiedziała matka.
Wuj Jehuda wskazał głową dziadka, który przymknął oczy i zadrzemał, a matka podeszła z westchnieniem do kuchni.
Ojciec powoli zwijał szpagat i milcząc, z opuszczoną głową słuchał słów mecenasa Szwarca.
— Wiadomo, że to i owo posiadam. Co posiadam, Fremde?