Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nadal niebaczne i swobodne krzyki ptaków, ich pierwotna nuta. Trwał słodki trzepot pieśni nad pieśniami.
To była muzyka mowy iwrit, pełna głębokich i wilgotnych przydechów. Wersety wlokły się niespiesznie i miarowo w rytmie kopyt stada wzdłuż pustynnych dróg, w skrzypieniu uprzęży, szeleście poruszonego piasku, dudnieniu napiętych skór z wodą, poprzez rozległą przestrzeń otaczającą skryte źródła rzek, z dala od murów kamiennych miast, gdzie lśniła złotem wieża świątyni, strzegąca wizerunku pogańskiego bałwana. Ziemią ich, ojczyzną ich była droga — wielki szlak, po którym kroczyli przez tysiąclecia. Przestrzeń otwarta zawsze łaskawie dla nomady, gdzie zatrzymywali stada i bez lęku rozbijali namioty. O nich mógł myśleć, myśleć i myśleć. Lecz głos wyrywał go z Ziemi Obiecanej.
Już nie było długich dróg w słońcu i pyle, niezmąconego błękitu nieba. Już nie było łagodnych nozdrzy koźlęcia ostrożnie zanurzonych w wodę źródła. Przed nim siedział dziadek w czarnym wytartym do połysku chałacie, z rozwianą brodą, i ramionami wymachiwał w powietrzu, niedołężny i gniewny, jak stare ptaszysko zrywające się za późno do lotu. Próbował w te ręce wetknąć pastorał, lecz wypadał z nich bezwładnie, próbował stare ciało odziać w myśli okazałymi szatami patriarchów pustyni, lecz osuwały się bezszelestnie na ziemię. I został tylko głos, który mówił, że o każdym czasie można zacząć i w każdym miejscu można skończyć, głos, który cichł, chrapliwe słowa iwrit, ich odległe i kalekie echo.
Eli nie uczy się religii, tylko klnie, nie ma dziadka, ale ma za to klaser pełen znaczków pocztowych i plamę na szyi i policzku. Plama ma ko-